24:0
Szukam zejścia na dół łóżka. Jakby maiło zejście. Ona znów drapie. Budzi mnie zawsze między trzecią a piątą nad ranem. Kapituluję bez słowa, zgarbiony schodzę z wysokiego łóżka. Ciepła stopa dotyka zimnej podłogi. Nawet nie otwieram oczu. Jestem jak nocne zwierzę. Wsunąć kapcie. Wziąć telefon. Gdzie jest ten pieprzony głośnik? Musi gdzieś tu być.
Puszczam na cały regulator: “Walking on the Edge”.
Nie wiem, czy to ironia, czy moje zaklęcie. Bo ona nie wie, że kroczy po krawędzi. Nawet mnie to bawi. Uśmiecham się sam do siebie. Ustawiam głośnik, jak najbliżej się da, w okolicy gdzie wydobywają się dźwięki drapania. Puszczam ten kawałek w kółko, wiem, że ją to wkurwia. Mnie zaczyna już to bawić. Może oznaka tego, że już odpuszczam? Przegrałem te walkę?
Wyłączam muzykę na chwilę i nasłuchuję, czy poszła już w pizdu. Czasem próbuję puszczać na zmianę inne kawałki, żeby przypadkiem nie uodporniła się na ten jeden, ale “Walking on the Edge” działa statystycznie najlepiej. Działa, ale tylko czasem.
Otwieram ciężkie drzwi i wychodzę na taras. Powietrze wita mnie delikatnym podmuchem. Jeszcze ciemno. W tle majaczą góry i mała czerwona lampka. Wielka Sowa. Lubię to światełko. Puszcza mi oko. Idę sprawdzić pułapkę choć wiem, że kuny tam nie ma, przecież napierdala pod dachem. Ona i muzyka.
Pułapka wiadomo pusta. Kuna sprytniejsza. Zna ten dom lepiej niż ja. Gdyby chciała, mogłaby tu zamieszkać. Zresztą mieszka.
Odkąd toczymy ten nasz bój, złapałem w pułapkę już prawie wszystko: żabę, ptaka, szanownego drozda, prawie pana lisa, i piękną czarną kotkę. Dobrze, że Diego jest za gruby – i nie mieści się do pułapki. Byłby częstym gościem.
Ledwo widzę. Może zrobię szybką kawę. 4.34. Idealnie.
Jeszcze tylko zerknę do sąsiada. Świecę latarką – jak na spacerniaku. On nie ma pojęcia, że co jakiś czas robię mu przegląd ogrodu. Dziś ich nie ma. Dziki. On z kolei ma dziki. Ryją mu na potęgę. Dzikusy.
Sąsiad – humanista. Tak na niego mówimy. Historyk. Dwa razy w roku przyjeżdża żona. Z Wrocławia. Wysoka, nerwowa. Ma w oczach pośpiech miasta. On wtedy odpala kosiarkę – starą, ryczącą maszynę – i zapierdala przez ogród jak lunatyk. W prawo. W lewo. W prawo. W lewo. Bo żona chce jechać do muzeum, a on chce jej pokazać, że tu też coś znaczy.
A gdy go nie ma. Dziki ryją mu działkę. O świcie zostawiają ślady. Raz widziałem, jak jeden stał pośrodku tego spustoszenia i srał bezczelnie. Dzik jest dziki - każdy wie.
Wracam. Gaszę latarkę. Świta. Kawa z ekspresu – najlepszy zakup w życiu. Słodka, ciepła, mocna. Przypomina, że już nie śpię.
Dziś przesunę pułapkę w inne miejsce. Mam też kamerę, ale moja kuna jest jak ninja. Niewidoczna. Szybka. Czasem tylko gówno znajdę.
Raz ją jednak zobaczyłem. Popatrzyła na mnie z drzewa. Patrzyła długo. Z zażenowaniem. Ja – zaspany, rozwalony na tarasie. Ledwo żywy. Ona – duma z natury, z błyskiem w oku, z sierścią potarganą od wiatru patrzyłaby zaraz zniknąć wśród gęstego listowia.
Piękna jest. Zaczynam się zastanawiać, czy to nie ja jestem tu niechcianym gościem.
„Brand New Day” podskakuje w radiu. Kłaść się czy popracować?
„Wstawaj, Diego.” Teraz ciągle śpi ze mną. Osiemnaście lat w mieszkaniu. Nigdy nie wyszedł na zewnątrz – tak go zaprogramowało miasto. Jakby nie wierzył, że świat istnieje za drzwiami. Wychował się w betonowej ciszy, gdzie podłoga nie skrzypi, a księżyc nie zagląda przez okno. Teraz to co innego. Łazi, zwiedza, widać, że żyje. Oddycha. Śmierdzi sierścią i spokojem. Emeryt. Zazdroszczę mu. Biorę futrzaka, wyłączam muzykę. Cisza. Ciekaw jestem, na jak długo. Poszła?
Zapach kawy. Kto lubi temu nie trzeba mówić jak magiczny, potrafi być. Szczególnie rano.
Na tapecie ostatnie komercyjne zlecenie. Nareszcie. Koniec.
Woolf pisała, że do twórczej pracy niezbędne są dwa kluczowe elementy. Przestrzeń i niezależność finansowa. Bez tego umysł jest skrępowany. Zależny. Nie dryfuje. Nie tworzy. Nie zapuszcza się w nieznane oceany. Kreatywność wymaga przestrzeni mentalnej wolnej od presji społeczeństwa czy obowiązków domowych. Wymaga własnego pokoju i 500 funtów rocznie. Tak twierdziła. Coś w tym jest. Wolność.
Mam teraz swój pokój. Będę tworzyć. Nie dla Ciebie. I nie przeciw Tobie. Dla siebie. Nie po to, by zadowalać.
Ale po to, by zobaczyć, co we mnie jeszcze żyje.
Ściskam kubek. Siorbie kawę. Zaczynam pisać. Promień słońca wpada przez szybę. Jest jak gość. Nie nachalny. Z ciekawością - zagląda do mnie. Zastał mnie nieśpiącego. Jak zwykle.
Lubię to. Lubię ten moment - jak wstaje słońce.
Przypomina mi, że jestem małą cząstką tego cudu. I że wszystko, co żyje – drapie. I to, że mam kunę, a kuna ma mnie i, że świat mnie nie potrzebuje.