no signal

Już drugi dzień bez internetu. Jakby świat się obraził i zniknął bez słowa. Wszystko co ważne mieści się w promieniu kilkudziesięciu metrów. Więcej snu. Gotowanie. Pieszczoty z kotem.

Rozwijam wąż ogrodowy. Woda nagrzana starym indiańskim sposobem. Wezmę prysznic na zewnątrz. Strumień uderza mocno. Gorący ale po chwili już błogo. Pchanie wakacjami jak wtedy kiedy miałem 14 lat, który to był rok? Nie chcesz wiedzieć Borucki. Dni jakoś były dłuższe. Rozciągały się jak guma do żucia. Dziś dni znikają tak szybko, że nie dostrzegam procesu znikania. Stoję jak wryty- serio? Dziś już Czwartek?

Diego leniwie, co jakiś czas zmienia miejsce na rozgrzanym tarasie. Czeka aż słońce przejdzie na drugą stronę i łaskawie drzewa zaczną rzucać przyjemny cień. Patrzy na mnie i sprawdza czy przypadkiem to nie czas by znów zapełnić mu miskę po brzegi. Nie? Jeszcze nie? To se pośpię -myśli, bo przecież mówić nie potrafi.

Cały świat pod palcem. To przeklęte urządzenie leży na stoliku. Czarny prostokąt obietnic i kłamstw. Małe okienko, przez które wszystko widać. Siedem? Osiem? - miliardów ludzi w kieszeni, wszystkie wiadomości, wszystkie dramaty, wszystkie debilizmy ludzkości na wyciągnięcie ręki. Ciężko oprzeć się pokusie, gdy jest dostęp do całego tego świata i nie zaglądać. By przypadkiem nie zostać w tyle. Jak nie sięgnąć po to cyfrowe opium, gdy jest tak blisko?

Odkładam telefon jak najdalej. Na drugi koniec tarasu, tam gdzie nie sięga wzrok. W pizdu jak mawia A. Żeby być tu. Tylko tu. Z wodą na skórze i wspomnieniem czternastolatka, który nie musiał nosić świata w kieszeni. Złoto. Nie wiem czy człowiek nie byłby szczęśliwszy, gdyby widział mniej obrazów, które pokazuje mu ten portal do nikąd. Tych wszystkich gównianych zdjęć z wakacji, drogich samochodów, perfect życiorysów. Obrazów, które pobudzają pragnienia do kolejnych rzeczy, działań, które jak już je zdobyć, osiągnąć, wciąż pojawiają się nowe, które wzbudzają nowy głód. Ciagle nienażarty. Jak narkotyk. Muszem bo umrę. A gówno prawda - nie musisz.

Ciągle na wyciągnięcie ręki. Na przesunięcie palcem. Złudnie blisko - jakbyś mógł dotknąć każdego życia przez szklany ekran. Obietnica. I znów wprawiasz się w ruch, by je dogonić, jak pies goniący własny ogon, kiedy nagle orientujesz się, że to koniec. Że meta już. Że ten cały wysig był jednym wielkim oszustwem, a ty zostałeś z pustymi rękami i zmarnowanym czasem. Kurwa. Za późno.

Gdy jednak Ci się to uda - kiedy w końcu wyłączysz to cholerne urządzenie - jesteś tu i teraz, żyjesz i czujesz ziemię pod stopami własnej rzeczywistości. Nie tej, której pragniesz, bo przecież pragniesz tej, którą mają inni. Złudzenie to jednak i mgła. Jesteś tu. Teraz. Zaakceptuj.

Dziadek zawsze powtarzał: lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Stary wiedział swoje. Marysia z kolei miała inne powiedzenie: rozglądasz się za pięknymi kwiatami, a depczesz te, które masz pod nogami. Mądre baby, te nasze babcie. Wiedziały, że szczęście to nie Instagram, tylko mokra trawa pod stopami. Te wszystkie gówno-motywacyjne książki każą ci marzyć, dążyć, lecieć wyżej, kurwa, zawsze wyżej, najwyżej, stratosfera to mało. Czy można być szczęśliwym nie pragnąc? Stojąc w miejscu i cieszyć się tym, gdzie się jest. Teraz. Bez planów na jutro, bez listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią.

O czym będę myślał odchodząc, zdychając? Czy będę żałował tego prysznica w ogrodzie, czy raczej tego, że nie zapierdalłem jak inni, że się opamiętałem? Czy rzeczywiście leniwy dzień, w którym nie zrobiłem nic, jest dniem straconym? Czy całe życie musi być skalkulowane i oceniane w kategoriach zysków i strat? Osiągnięć i grubością portfela. Jakby człowiek był spisem osiągnięć w tabeli, któryś w rankingu zajebistości, a nie kawałkiem mięsa, który lubi ciepłą wodę na skórze i wiatr. Wystawiam twarz. Nawet nie wiem jak to opisać. Wiatr. Czaisz?

Odejdę cicho, we własnym łóżku? Trzymany za rękę przez kogoś kto jest mi bliski? Czy porzucony gdzieś samotnie w jakimś hospicjum jak śmieć, z pielęgniarką która nie pamięta mojego imienia. Już dobrze proszę pana. To długo nie potrwa - uspokaja. 

Chmura ledwo co przesuwa się po niebieskim niebie. Ten niebieski jest jakiś wyjątkowo nasycony. Aż ściągam okulary, sprawdzam czy to nie zasługa szkieł okularów. Nie. Ono takie jest. Piękne. Widzę to na własne oczy, bez filtrów. Wow.

Głęboki oddech. Aż Diego otwiera jedno oko. Tak, Stary, to jest życie. Najważniejszy jest spokój i czas. Czas, by móc myśleć, spokój, by zwolnić. Przestrzeń by być.

Chyba się zdrzemnę. Znów? Tak. Jeszcze garść porzeczek czerwonych prosto z krzaka, pomyślę o Marianie i jego działeczce, wakacjach w Piechcinie i położę się koło mojego kota na tarasie. Nic się nie dzieje. Świat się zatrzymał. Skorzystam. Dobranoc na chwilę. Na jedną piękną, zmarnowaną chwilę, która może nie jest zmarnowana?

Next
Next

24:0